Marek Gołąb, polski sztangista, medalista olimpijski, a przede wszystkim fantastyczny człowiek, który zaraża energią! Rozmowy z takimi sportowcami, to marzenie każdego dziennikarza. Panie i Panowie, przed Wami brązowy medalista Igrzysk Olimpijskich w Meksyku z 1968 roku!
Czym jest zwycięstwo?
Walką. Będąc sportowcem, nie wyobrażam sobie jakiejkolwiek
walki, na jakiejkolwiek niwie, bez tego bakcyla, związanego z walką o
zwycięstwo. Człowiek nasiąka tym jak gąbka.
A sukces? To coś
więcej niż puchar, medal?
Osobiście pochodzę z biednej rodziny, ale moim marzeniem
było osiągnięcie sukcesu. Idąc w świat bez grosza w kieszeni, zdawałem sobie
sprawę, że muszę się o coś oprzeć. Nie byłem prymusem, stąd też później
uciekłem ze szkoły, ale maturę zdałem kilka lat później.
Uciekł Pan z tej
szkoły, gdzie zostawiał Pan otwartą szybę aby móc trenować wieczorami?
(śmiech) Tak, tak, trzeba było trenować. Później pamiętam,
jak podczas jednych z zawodów o Puchar Wójta, cała szkoła mi kibicowała, dla
takich chwil się trenuje. Powiedziałem sobie wtedy: Marek, choćbyś miał umrzeć
to musisz to wygrać!
Ja byłem niski, a dzięki ciężkiemu treningowi potrafiłem
pokonać wielkich chłopów! Oczywiście między treningami nie zapominałem o pomocy
w domu. To również mi pomagało.
Z ciężarami miał Pan do
czynienia już wcześniej.
Faktycznie, jak zwiałem ze szkoły to trzeba było gdzieś
zarobić pieniążki. Mój brat pracował w zakładzie zajmującym się betonami,
poprosił szefa oto aby mnie zatrudnił i tak zacząłem pracę. Pracowałem ze
Ślązakami, a doskonale wiemy jak to są charakterni ludzie. Był to dla mnie
konkretny trening, setki kilogramów, tony przerzucałem.
Pewnego razu, podczas obiadu ktoś tam rzucił hasło, że Marek
nie da rady zjeść kilo kiełbasy i dwóch bochenków chleba. Kumple do mnie podeszli
i mówią; Marek, Ty odpuścisz? Znali mnie dobrze, wiedzieli, że nienawidzę
przegrywać! Mówię ok, zakład to zakład i zjadłem ten kilogram! Od tego czasu
byłem bogiem na zakładzie!
Często mówi Pan o
tym, że nie było łatwo. Z tego co udało mi się dowiedzieć, w klubie, w którym
Pan trenował również nie było za dobrych warunków. Może to jeszcze bardziej
Pana zahartowało?
Mnie już nie trzeba było hartować. Ja wiedziałem, że muszę
coś osiągnąć w sporcie! Ileż można było pracować w betonach? We wszystko grałem
dobrze, ale brakowało mi wzrostu. A w ciężarach już coś oznaczałem, już jako
młody chłopak, bez treningów potrafiłem podnieść na nogi 260 kg – 10 razy.
Faktycznie sporo. Ale
później były już kluby, droga do Wrocławia była dość długa. A właśnie tam, Pana
profesjonalna kariera nabrała rozpędu.
Byłem mocny, wcześniej trenowałem w mniejszych klubach, ale
to jeszcze nie było to. Jeden z nich się rozleciał, ale trener dał mi sprzęt,
abym mógł sobie trenować sam, na własną rękę. Widział we mnie potencjał, a ja
musiałem go tylko wykorzystać.
Później dostałem się do jednostki wojennej, do saperów.
Śmierć. Jednak nie miałem dyplomu, wszyscy poszli do saperki, a ja zostałem i
to mnie uratowało. Można powiedzieć, że czasami brak dyplomu może Cię uratować
(śmiech). W szkole oficerskiej miałem sztangę, wszystko elegancko. Można było
naprawdę dobrze trenować. Po przyjeździe, zaraz kapral mnie „podchodził”, że
ile to ja tam podnoszę, podśmiechiwał się ze mnie.
Poszliśmy na salę treningową, kapral podrzucił 60, 70, 80 i
do mnie, to teraz Ty, rozgrzej się „Gołąbek” i zaczyna ściągać ciężary. A ja
mówię, że ja się rozgrzewam od 80, potem 90, 100, 110 a on zaniemówił!
Z tego co Pan
opowiada to oprócz ciężkiej pracy, uważam, że też drzemał w Pani ogromny talent,
bo trzeba mieć coś w sobie, aby dźwigać takie ciężary.
Sanki, piłka, byłem sprawny i wiedziałem, że sport to moja
jedyna szansa w życiu.
Kulisy dostania się
do kadry, były dość śmieszne. Jakie 240kg? Pomyłka! Pamięta Pan?
(śmiech) Oczywiście, że tak! Każdy zawodnik przygotowywał
sobie tablice, no to ja przygotowałem swoją z rekordem 240kg, a trener kadry
był obecny i mówi, żeby poprawić błąd, bo tyle podnosi najlepszy zawodnik w
kadrze! Jednak organizatorzy mówią, że to nie błąd. Następnego dnia ograłem mu
całą kadrę, poza dwoma zawodnikami. W piątek były zawody, a w sobotę stałem już
do raportu dowódcy szkoły, abym mógł opuścić wojsko i pojechać na zgrupowanie
kadry.
Najlepszym treningiem
jest ostra rywalizacja, Pan miał rywala z najwyższej półki, Pan Ireneusz Paliński,
jak wyglądała rywalizacja?
Przede wszystkim sportowo i z szacunkiem! Paliński to pierwszy
złoty medalista Olimpijski w podnoszeniu ciężarów. Ja zdobyłem swój pierwszy
medal w 1964 roku podczas ME. Paliński wtedy szykował się do Olimpiady i już
wtedy pewnie był pojechał, gdyby nie taki rywal. Ale walczyłem dalej!
Opłacało się. Rywalizację
o IO w Meksyku Pan wygrał.
Mistrzostwa Polski w 1967 roku w Lubinie to był decydujący turniej.
Tam byłem najlepszy. Jednak prezes nie dał za wygraną, bo prezes był z LZS i
Paliński też był z LZS. Pojechaliśmy jeszcze razem na przedolimpijski turniej i
tam też wygrałem. Dodatkowo byłem rekordzistą świata z 1966 roku. Byłem nie do
wygryzienia.
Same zawody podczas
Igrzysk w Meksyku, też miał swoją dramaturgię. Gdyby nie podpowiedź kolegów z
kadry, tego medalu mogłoby nie być.
Faktycznie. Oni obserwowali rywalizację i widzieli, że do
brązu wystarczy 185kg i dzięki temu wygrałem, bo 190kg mogłoby być ciężko.
Trenerzy posłuchali zawodników. Jak podrzucę to mam szansę mieć brąz, a jak nie
to siódme miejsce. Mówię sobie: Marek o to walczyłeś, rodzina patrzy, nie
popuszczę! Umrę tu! Zarzuciłem, myślałem, że mi barki wypadły z zawiasów, ale
oczywiście zaliczone! Trenerzy podbiegli, ale mówię spokojnie! Brytyjczyk, Fin
i Duńczyk nie podrzucili no i euforia!
Jakie to uczucie być
brązowym medalistą olimpijskim?
Nie uwierzy Pan, ale wczoraj zepsuł mi się telewizor. Miałem
więcej czasu i zacząłem przeglądać swoje książki, a tam w jednej z nich
znalazłem swoje zdjęcie z brązowym medalem, to jest coś! Finowie o mnie
pamiętali.
Wróćmy jednak do
emocji związanych z medalem, jak to jest?
Jest to dla zawodnika, sportowca, który ciężko trenuje tyle
lat… spełnienie i ukoronowanie. Teraz młodzież trenuje mniej, ale w lepszych
warunkach i z większą wiedzą. My w tamtych czasach nadrabialiśmy brak jakości,
ilością. Podnosiłem dziennie po kilka ton.
Jakich wartości
nauczył Pana sport?
Przede wszystkim szacunek, do sportu, do ludzi. Po drugie,
że trzeba przekazywać coś otoczeniu. Po trzecie, żeby wciągać ludzi do swojego
świata. Jest tylu olimpijczyków, sportowców, … Czym bardziej usportowiona
młodzież, tym zdrowsza, tym lepiej dla nas, dla wszystkich!
********
Celem projektu ZWYCIĘSTWO TO NIE TYLKO MEDAL, realizowanego przez ŁOBZOWSKA STUDIO było fotograficzne przedstawienie sylwetek polskich olimpijczyków, którzy reprezentowali nasz kraj w latach 50-tych, 60-tych i 70-tych.
Motywacją do powstania cyklu była chęć przypomnienia wybitnych osobowości Polskiego sportu i oddanie im szacunku. Jako osoby związane ze sportem i sztuką uważamy, że historia sportu jest ważnym elementem naszej tożsamości, a pamięć o Olimpijczykach powinna być pielęgnowana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz