poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Marek Gołąb: Człowiek nasiąka walką


Marek Gołąb, polski sztangista, medalista olimpijski, a przede wszystkim fantastyczny człowiek, który zaraża energią! Rozmowy z takimi sportowcami, to marzenie każdego dziennikarza. Panie i Panowie, przed Wami brązowy medalista Igrzysk Olimpijskich w Meksyku z 1968 roku! 








Czym jest zwycięstwo?

Walką. Będąc sportowcem, nie wyobrażam sobie jakiejkolwiek walki, na jakiejkolwiek niwie, bez tego bakcyla, związanego z walką o zwycięstwo. Człowiek nasiąka tym jak gąbka.

A sukces? To coś więcej niż puchar, medal?

Osobiście pochodzę z biednej rodziny, ale moim marzeniem było osiągnięcie sukcesu. Idąc w świat bez grosza w kieszeni, zdawałem sobie sprawę, że muszę się o coś oprzeć. Nie byłem prymusem, stąd też później uciekłem ze szkoły, ale maturę zdałem kilka lat później.

Uciekł Pan z tej szkoły, gdzie zostawiał Pan otwartą szybę aby móc trenować wieczorami?

(śmiech) Tak, tak, trzeba było trenować. Później pamiętam, jak podczas jednych z zawodów o Puchar Wójta, cała szkoła mi kibicowała, dla takich chwil się trenuje. Powiedziałem sobie wtedy: Marek, choćbyś miał umrzeć to musisz to wygrać!
Ja byłem niski, a dzięki ciężkiemu treningowi potrafiłem pokonać wielkich chłopów! Oczywiście między treningami nie zapominałem o pomocy w domu. To również mi pomagało.

Z ciężarami miał Pan do czynienia już wcześniej.

Faktycznie, jak zwiałem ze szkoły to trzeba było gdzieś zarobić pieniążki. Mój brat pracował w zakładzie zajmującym się betonami, poprosił szefa oto aby mnie zatrudnił i tak zacząłem pracę. Pracowałem ze Ślązakami, a doskonale wiemy jak to są charakterni ludzie. Był to dla mnie konkretny trening, setki kilogramów, tony przerzucałem.
Pewnego razu, podczas obiadu ktoś tam rzucił hasło, że Marek nie da rady zjeść kilo kiełbasy i dwóch bochenków chleba. Kumple do mnie podeszli i mówią; Marek, Ty odpuścisz? Znali mnie dobrze, wiedzieli, że nienawidzę przegrywać! Mówię ok, zakład to zakład i zjadłem ten kilogram! Od tego czasu byłem bogiem na zakładzie!

Często mówi Pan o tym, że nie było łatwo. Z tego co udało mi się dowiedzieć, w klubie, w którym Pan trenował również nie było za dobrych warunków. Może to jeszcze bardziej Pana zahartowało?

Mnie już nie trzeba było hartować. Ja wiedziałem, że muszę coś osiągnąć w sporcie! Ileż można było pracować w betonach? We wszystko grałem dobrze, ale brakowało mi wzrostu. A w ciężarach już coś oznaczałem, już jako młody chłopak, bez treningów potrafiłem podnieść na nogi 260 kg – 10 razy.

Faktycznie sporo. Ale później były już kluby, droga do Wrocławia była dość długa. A właśnie tam, Pana profesjonalna kariera nabrała rozpędu. 

Byłem mocny, wcześniej trenowałem w mniejszych klubach, ale to jeszcze nie było to. Jeden z nich się rozleciał, ale trener dał mi sprzęt, abym mógł sobie trenować sam, na własną rękę. Widział we mnie potencjał, a ja musiałem go tylko wykorzystać.
Później dostałem się do jednostki wojennej, do saperów. Śmierć. Jednak nie miałem dyplomu, wszyscy poszli do saperki, a ja zostałem i to mnie uratowało. Można powiedzieć, że czasami brak dyplomu może Cię uratować (śmiech). W szkole oficerskiej miałem sztangę, wszystko elegancko. Można było naprawdę dobrze trenować. Po przyjeździe, zaraz kapral mnie „podchodził”, że ile to ja tam podnoszę, podśmiechiwał się ze mnie.
Poszliśmy na salę treningową, kapral podrzucił 60, 70, 80 i do mnie, to teraz Ty, rozgrzej się „Gołąbek” i zaczyna ściągać ciężary. A ja mówię, że ja się rozgrzewam od 80, potem 90, 100, 110 a on zaniemówił!


Z tego co Pan opowiada to oprócz ciężkiej pracy, uważam, że też drzemał w Pani ogromny talent, bo trzeba mieć coś w sobie, aby dźwigać takie ciężary.

Sanki, piłka, byłem sprawny i wiedziałem, że sport to moja jedyna szansa w życiu.


Kulisy dostania się do kadry, były dość śmieszne. Jakie 240kg? Pomyłka! Pamięta Pan?

(śmiech) Oczywiście, że tak! Każdy zawodnik przygotowywał sobie tablice, no to ja przygotowałem swoją z rekordem 240kg, a trener kadry był obecny i mówi, żeby poprawić błąd, bo tyle podnosi najlepszy zawodnik w kadrze! Jednak organizatorzy mówią, że to nie błąd. Następnego dnia ograłem mu całą kadrę, poza dwoma zawodnikami. W piątek były zawody, a w sobotę stałem już do raportu dowódcy szkoły, abym mógł opuścić wojsko i pojechać na zgrupowanie kadry.

Najlepszym treningiem jest ostra rywalizacja, Pan miał rywala z najwyższej półki, Pan Ireneusz Paliński, jak wyglądała rywalizacja?

Przede wszystkim sportowo i z szacunkiem! Paliński to pierwszy złoty medalista Olimpijski w podnoszeniu ciężarów. Ja zdobyłem swój pierwszy medal w 1964 roku podczas ME. Paliński wtedy szykował się do Olimpiady i już wtedy pewnie był pojechał, gdyby nie taki rywal. Ale walczyłem dalej!

Opłacało się. Rywalizację o IO w Meksyku Pan wygrał.

Mistrzostwa Polski w 1967 roku w Lubinie to był decydujący turniej. Tam byłem najlepszy. Jednak prezes nie dał za wygraną, bo prezes był z LZS i Paliński też był z LZS. Pojechaliśmy jeszcze razem na przedolimpijski turniej i tam też wygrałem. Dodatkowo byłem rekordzistą świata z 1966 roku. Byłem nie do wygryzienia.

Same zawody podczas Igrzysk w Meksyku, też miał swoją dramaturgię. Gdyby nie podpowiedź kolegów z kadry, tego medalu mogłoby nie być.

Faktycznie. Oni obserwowali rywalizację i widzieli, że do brązu wystarczy 185kg i dzięki temu wygrałem, bo 190kg mogłoby być ciężko. Trenerzy posłuchali zawodników. Jak podrzucę to mam szansę mieć brąz, a jak nie to siódme miejsce. Mówię sobie: Marek o to walczyłeś, rodzina patrzy, nie popuszczę! Umrę tu! Zarzuciłem, myślałem, że mi barki wypadły z zawiasów, ale oczywiście zaliczone! Trenerzy podbiegli, ale mówię spokojnie! Brytyjczyk, Fin i Duńczyk nie podrzucili no i euforia!

Jakie to uczucie być brązowym medalistą olimpijskim?

Nie uwierzy Pan, ale wczoraj zepsuł mi się telewizor. Miałem więcej czasu i zacząłem przeglądać swoje książki, a tam w jednej z nich znalazłem swoje zdjęcie z brązowym medalem, to jest coś! Finowie o mnie pamiętali.

Wróćmy jednak do emocji związanych z medalem, jak to jest?

Jest to dla zawodnika, sportowca, który ciężko trenuje tyle lat… spełnienie i ukoronowanie. Teraz młodzież trenuje mniej, ale w lepszych warunkach i z większą wiedzą. My w tamtych czasach nadrabialiśmy brak jakości, ilością. Podnosiłem dziennie po kilka ton.

Jakich wartości nauczył Pana sport?


Przede wszystkim szacunek, do sportu, do ludzi. Po drugie, że trzeba przekazywać coś otoczeniu. Po trzecie, żeby wciągać ludzi do swojego świata. Jest tylu olimpijczyków, sportowców, … Czym bardziej usportowiona młodzież, tym zdrowsza, tym lepiej dla nas, dla wszystkich! 



 ********

Celem projektu ZWYCIĘSTWO TO NIE TYLKO MEDAL, realizowanego przez ŁOBZOWSKA STUDIO było fotograficzne przedstawienie sylwetek polskich olimpijczyków, którzy reprezentowali nasz kraj w latach 50-tych, 60-tych i 70-tych.

Motywacją do powstania cyklu była chęć przypomnienia wybitnych osobowości Polskiego sportu i oddanie im szacunku. Jako osoby związane ze sportem i sztuką uważamy, że historia sportu jest ważnym elementem naszej tożsamości, a pamięć o Olimpijczykach powinna być pielęgnowana. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz